Cesarskie cięcie z autopsji

17:37

No i wybiła ta godzina. Termin porodu minął o tydzień. Zaleceniem lekarza było pojechanie do szpitala, położenie się i czekanie na to, co ma nastąpić. Więc pojechałam. Wzięłam spakowane wcześniej torby - jedna dla mnie, druga dla Zośki i udaliśmy się do szpitala. Był piątek. Cóż, pomyślałam, pewnie jutro urodzę i będę miała swojego bombelka przy sobie.

Los jednak jak to los, lubi płatać figle. Zosia wychodzić nie chciała. Tak nam minęła sobota, tak nam minęła niedziela. Żadnych skurczy, bólów, nic. KTG nie nadążała notować Zośki ostatnich podrygów w brzuchu, tak wierzgała, ale na świat jej spieszno nie było. Ciepło miała, przytulnie też, mama głaskała, czego chcieć więcej? A na zewnątrz przecież zimno.
No i mama bezsilnie leżała, czekając na rozwój wydarzeń. Jako że szpitalne jedzenie do najlepszych nie należy, tata Zosi przywoził mi codziennie pyszne obiadki, przez które dodatkowe kilogramy wpadały i wpadały jak do worka bez dna :)

W poniedziałek lekarz stwierdził, że  czas działać i będę próbować wywoływać poród poprzez Cewnik Foleya. Jest to narzędzie głównie stosowane przy odprowadzaniu moczu, ale stał się również popularny przy wywoływaniu porodu. Wypełniony solą fizjologiczną balonik ma na celu rozwarcie szyjki macicy.
Cóż, nie udało się.
Kolejnym krokiem lekarzy było podanie okscytocyny. I tak we wtorek, na czczo, wylądowałam na sali porodowej, z jednej strony podłączono pod KTG, z drugiej do oksytocyny. Nawadniana przez kroplówkę, czekałam. Nie powiem, już się denerwowałam. Bo jak to nic się nie dzieje? Pocieszona przez narzeczonego, trochę się uspokoiłam. 
Strzykawka oksytocyny się skończyła, skurcze na KTG się pojawiały, ale bólu dalej nie było. Czyli powróciliśmy do punktu wyjścia.

I znowu stres - przecież po oksytocynie powinnam już dawno urodzić. A Zośka ani drgnęła, jakby się zakleszczyła swoimi małymi rączkami. Postanowiono, że zrobimy dzień przerwy i w czwartek zadziałamy znowu z oksytocyną. Zgodziłam się, bo co innego mi pozostało? 
Nadszedł czwartek. Pełna nadziei, że tym razem się uda, pojechałam znowu salę porodową i czekałam, aż oksytocyna zdziała cuda. Nie zdziałała. Kolejna strzykawka wpompowana w mój organizm dziwnym trafem działała jak woda - moczopędnie. I tylko tyle. 
Diagnoza lekarza była jednoznaczna - cesarka. Trzy indukcje porodu nic nie dały, powiedzieli więc, że to jedyne wyjście z tej sytuacji. 

I właśnie - przez chwilę się wahałam. Cesarka? Przecież tak bardzo chciałam urodzić naturalnie, prawdziwie, jak kobieta. Tak po ludzku, swoimi siłami. Jeszcze kilka dni temu sądziłam, że mi się uda. Moja wiara jednak szybko uleciała. Co mogłam zrobić? Dalej czekać? Ale przecież lekarz sam zaproponował takie rozwiązanie. 
Przecież próbowaliśmy. Nie udało się. A więc zdecydowaliśmy się. Niech będzie cesarka. Poradzimy sobie z tym. 

Znalazłam się na sali operacyjnej. Jedna pani podłączyła mi ciśnieniomierz, druga kroplówkę. Inna zrobiła wkłucie w kręgosłup ze znieczuleniem. Wszystko odbyło się w miłej i przyjaznej atmosferze. Po chwili nie czułam nóg. Później nie czułam nic od piersi w dół.



Po dwunastu godzinach wywoływania porodu, pierwszy krzyk Zosi rozbrzmiał o 19:40. Szczęśliwa mama, czyli ja, roniła łzy szczęścia, a gdy pielęgniarka podsunęła mi ją na chwilę do twarzy, nie mogłam się na nią napatrzeć. Taka była piękna, filigranowa i taka moja.
O godzinie 20:00 byłam już po wszystkim i czekałam, aż moja mała królewna znajdzie się obok mnie. Gdy położoną mi ją na piersi, nie rozstałam się z nią aż do następnego dnia, kiedy przeniesiono nas do sali dla noworodków.

Cesarskie cięcie - cóż, nie będę ukrywać, że było łatwo, bo nie było. Znieczulenie zaczęło mnie puszczać po trzech godzinach od skończenia zabiegu. Podawano mi leki przeciwbólowe w kroplówce, nie mogłam się ruszać, wszystko mnie bolało. O szóstej rano następnego dnia, musiałam wstać na nogi, chodzić. Ale moją nagrodą była ta mała istotka, które leżała tuż obok.
Rana szybko się goiła, a ból w końcu odszedł. 

I choć chciałam urodzić naturalnie, los spłatał mi figla. Ale to nie ważne - przecież najważniejsze jest to, że moja córeczka była zdrowa i silna. Urodzona naturalnie czy przez cesarskie cięcie nie ma znaczenia - jest tu ze mną. Od 7 miesięcy. I to się liczy ;)

Źródło zdjęcia : https://www.google.pl/


You Might Also Like

5 komentarze

  1. Ależ uparciuszek z tej Wasze córeczki... aż siłą trzeba było ją wyciągać, tak jej dobrze było u mamusi w brzuszku ;)
    Najważniejsze jednak, że malutka jest już z Wami cała i zdrowa. Cieszcie się sobą ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie ważne jak urodzona najważniejsze że zdrowa. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Miałam dwa cc,pierwsze z powodu braku postępu porodu,drugie już planowe. I tak jak piszesz najważniejsze jest urodzenie zdrowego dziecka, a jak to bez znaczenia!

    OdpowiedzUsuń

Zostaw coś od siebie ;)

Popularne posty

Łączna liczba wyświetleń